Dersław z Rytwian

  


 Rzadko się zdarza by przyszły i wysoki urzędnik rozpoczynał karierę od oszustw, kradzieży a nawet pospolitego rabunku.

  Tak jednak właśnie potoczyły się losy kasztelana krakowskiego Dersława z Rytwian, a jego przygody i moment powrotu na drogę poprawy stały się kanwą XIX-wiecznej powieści historycznej Tomasza Teodora Jeża.

  Każda powieść ma tę przewagę nad opracowaniem historycznym, że posługując się tym co określane bywa jako licentia poetica może popuścić wodze fantazji, głęboko zaglądać w sumienie bohatera i wyszukiwać przeróżne aspekty psychologiczne jego postępowania. Historykowi tego nie wolno. Rejestrując fakty zwłaszcza z dalekiej przeszłości, niewiele na ogół można powiedzieć o przeżyciach wewnętrznych przedstawionej postaci, stąd też darmo oczekiwać aby był w stanie oddać przemyślenia w momentach gwałtownego zwrotu.

  Ale po kolei. Dersław z Rytwian pochodził z rodziny używającej szeroko w Polsce rozpowszechnionego herbu Jastrzębiec. Jeszcze w II połowie XIV wieku przodkowie jego wywodzący się ze wsi Łubnicy w ziemi wiślickiej (pod Staszowem), należeli do grona co najwyżej szlachty średniozamożnej. W szeregi możnowładztwa weszli dość nagle, i to za sprawą tylko jednego ze swych przedstawicieli, Wojciecha, który zrobił zawrotną karierę kościelną. Oddany do stanu duchownego z powodu ubóstwa rodziny, jeszcze w roku 1385 był tylko skromnym kanonikiem, potem (w latach 1387-94) kolejno już kustoszem i scholastykiem gnieźnieńskim, scholastykiem krakowskim i wreszcie od 1399 roku biskupem poznańskim, mianowanym na życzenie króla Władysława Jagiełły i królowej Jadwigi. Poparcie pary królewskiej wynikało z faktu, iż bardzo mocno absorbowała go również służba polityczna: kilkakrotnie (1389, 1393, 1397 i 1399) jeździł bowiem w interesach króla i królowej (a także arcybiskupa gnieźnieńskiego) do papieża i do Italii, później prowadził różne rozmowy z przedstawicielami Zakonu Krzyżackiego, a w roku 1410 własnym kosztem wystawił nawet chorągiew rycerską walczącą po Grunwaldem. W 1411 roku stał się natomiast bohaterem sprawy, która wywołała dużo szumu i o mało nie kosztowała go życie. Otóż bowiem pragnąc zaspokoić swoje ambicje i objąć godność biskupa krakowskiego przy poparciu Władysława Jagiełły oskarżył dotychczasowego biskupa Piotra Wysza o chorobę umysłową. Uzyskał nawet pozwolenie samego papieża, by zająć miejsce Piotra i ustąpić mu biskupstwo (swoje) poznańskie. Broniący się rozpaczliwie Piotr Wysz nic nie mógł zdziałać, odstąpili go prawie wszyscy stronnicy, zagrożeni utratą łaski królewskiej. Z bólem i goryczą odchodził więc Piotr z biskupstwa krakowskiego, a przecież znalazł się jeden jego krewny pragnący pomścić owo haniebne wygnanie. Był nim Mroczka z Łopuchowa, herbu Leszczyc, który 22 maja 1412 roku (w Zielone Świątki) przygotował zamach na Wojciecha. Spodziewając się, iż na ten dzień Jastrzębiec przybędzie do Gniezna na wielki zjazd, zaplanował zbrojny atak na kwaterę naszego biskupa, podczas którego planowano zamordowanie Wojciecha. Na szczęście dla tego ostatniego, uprzedzonego widać przez życzliwych mu ludzi, nie pojawił się on w Gnieźnie. Biskupstwo krakowskie nie przyniosło zresztą Wojciechowi szczęścia, chociaż właśnie na te lata przypadał jego największy wpływ na sprawy państwa a Jagiełło w liście do papieża Marcina V pisał, iż nieprzerwanie kieruje państwem według rad Jastrzębca. W roku 1419 obarczony został jednak odpowiedzialnością za pewne niepowodzenia polskiej polityki zagranicznej (niepomyślny dla Polski wyrok sądu polubownego w sporze z Zakonem) i w roku 1422 wbrew swej woli przeniesiony został na arcybiskupa gnieźnieńskiego. Wprawdzie osiągnął wówczas najwyższe stanowisko w kościele polskim, ale stracił wpływ na sprawy polityczne i od tej pory zajął się przede wszystkim sprawami gospodarczymi swej archidiecezji i własnej rodziny.

  Z członków swojej rodziny Wojciech Jastrzębiec najwięcej troski okazał bratankom: Marcinowi i Ściborowi. Wykorzystując swoją pozycję, wówczas jeszcze biskupa poznańskiego, nadał obu godności prepozytów, chociaż żaden z nich nie przywdział sukni duchownego. Chodziło po prostu o pieniądze związane ze stanowiskiem prepozyta, płynące od tej pory do kieszeni obu bratanków. W późniejszym czasie Marcin rozpoczynając pod egidą stryja karierę od łowczego mniejszego łęczyckiego (w roku 1411) doszedł do stanowiska wojewody łęczyckiego (1425-28), podobnie Ścibor, wychodzący od urzędu podstolego łęczyckiego (w roku 1418) zmarł jako wojewoda łęczycki w 1435 roku, trzymając tę godność po swoim starszym bracie. Sam Wojciech Jastrzębiec, zmarły 2 września 1436 roku, przeżył obu protegowanych bratanków i po ich śmierci zaopiekował się osieroconym potomstwem. Ze strony Ścibora byli to syn Mikołaj i córka Małgorzata zaś po Marcinie pozostało czterech synów: właśnie nasz Dersław, dalej Jan, Wojciech i Mikołaj. Wiele trudu kosztowało arcybiskupa zgromadzenie majątku na potrzeby sierot a podjęte starania przyczyniły się do utrwalenia opinii współczesnych, iż bardziej dbał o dobro swoich krewnych niż Kościoła – na prywatne potrzeby przeznaczając pieniądze i kosztowności należne archidiecezji. Nie były to opinie przesadzone, wiemy bowiem, iż samemu tylko Dersłąwowi podarował w czasowe posiadanie przynoszące niezłe dochody i należące do dóbr stołowych arcybiskupa dwie wsie na Kujawach, ponadto dodał do tego dobrze uposażoną scholasterię łęczycką. 

  Tworząc potęgę rodziny, około roku 1420 Wojciech nabył małopolską wieś Rytwiany i zbudował tu zamek; drugi zwany Jastrzębcem wystawił pod Szydłowem; wzniósł wreszcie i trzeci w Borysławicach w ziemi łęczyckiej. Zbierał też przez dłuższy czas pieniądze i kosztowności, nosząc się zamiarem przekazania ich później w równych częściach swoim bratankom.  Skarb ten, w złotych pieniądzach węgierskich, w naczyniach i klejnotach ze złota i srebra, według krążących potem plotek wartości aż nieprawdopodobnej sumy 40 tysięcy grzywien, zakopany był w specjalnie urządzonym schowku w niewielkiej kaplicy w Orzelcu pod Łubnicą i oprócz Wojciecha wiedział o nim początkowo tylko jego sekretarz Jan Koziebrodzki. Po śmierci Marcina (w 1428 roku) do tajemnicy dopuszczony został również najstarszy z jego synów, Dersław – a odkąd ten dowiedział się o skarbie, zaczął marzyć o zagarnięciu go tylko dla siebie. 

  Powstrzymywała go podobno tylko obawa przed królem, ale kiedy 1 czerwca 1434 roku zamknął oczy Władysław Jagiełło, Dersław przystąpił do działania. Na razie pozostawił skarby stryja w spokoju bowiem do wygrania była rzecz ważniejsza: walka o władzę w państwie. Rozgorzała ona po śmierci Jagiełły między grupą możnych z biskupem krakowskim Zbigniewem Oleśnickim na czele – trzymającą ster rządów w ostatnich latach życia starego króla – a opozycją skupiającą różne elementy szlacheckie. Dersław wychowany już w rodzinie i w stylu możnowładczym nie znalazł jakoś do tej pory uznania w oczach rządzących, a przecież jak każdy możny marzył o wielkiej karierze. Pora na jej rozpoczęcie była już najwyższa, a tymczasem nie mógł mu tego ułatwić nawet sam stryj, arcybiskup Wojciech, odsunięty przecież od większych wpływów. Nic więc dziwnego, że po śmierci Władysława Jagiełły, Dersław przyłączył się do tych, którzy próbowali pozbawić wpływów Oleśnickiego, nie chcąc aby objął on opiekę nad małoletnim królewiczem Władysławem III  (potem zwanym Warneńczykiem).Na czoło opozycji wysunął się wówczas Spytek z Melsztyna a niejako drugą osobą w tym towarzystwie został właśnie Dersław. Z inicjatywy ich obu 13 lipca 1434 roku zwołano do Opatowa wielki zjazd szlachty, ale mimo rozpaczliwych prób nie udało się im przekonać ogółu zebranych, którym Oleśnicki zręcznie wpajał, iż mają do czynienia z zamachowcami na prawa dynastii Jagiellonów. Wprawdzie Spytek nie chciał dać za wygraną, ale Dersław oceniwszy trafnie siły opozycji, machnął ręką na wielką politykę i powrócił do zainteresowania się skarbem stryja.   

  Nie oglądając się już na nic dobrał sobie Dersław do pomocy kilku młodych rówieśników, wspólnie wykopali skarb i podzielili między siebie. Krasomówczy historyk z XIX wieku napisał przy tej okazji, iż Dersław „zgwałcił ów tajemniczy przybytek pasterskiego łakomstwa”. Sprawa nie utrzymała się jednak w tajemnicy. Gdy powiadomiono o tym arcybiskupa Wojciecha, ten natychmiast wyruszył do Rytwian, gdzie jego młody krewniak przeliczał uzyskane łupy. Kiedy jednak sędziwy metropolita dobrnął do celu, zastał zamkniętą bramę a z murów zamku, który sam na swe nieszczęście tak mocno obwarował, padły w jego kierunku strzały. Bolejąc nad stratą, musiał się arcybiskup wycofać, Dersław zaś skorzystawszy z okazji uciekł na Mazowsze. Tu przepędził w wesołej kompanii czas jakiś, tracąc pieniądze tak na uczty i zabawy jak i na podarki oraz zaloty do córki księcia mazowieckiego, Ofki. Z konkurów tych oczywiście nic wyjść nie mogło, a utraciwszy wszystko Dersław powrócił do Królestwa , padł przed stryjem na kolana i uzyskał jego przebaczenie. Podobno kiedy doszło do liczenia okazało się, iż z wielkiego skarbu pozostało tylko kilka zdobionych złotem siodeł, strzemion i wędzideł. W taki oto sposób Dersław rozpoczynał swoją karierę od początku zyskując sobie wśród współczesnych opinię, że w „którąkolwiek stronę zdawał się zmierzać, wszędzie przeglądał jakiś cel chytry i występny”. Jak jeszcze zobaczymy, umiejętność trwonienia pieniędzy posiadał w niezrównanym stopniu, na razie jednak, po eskapadzie mazowieckiej, przemyśliwał od nowa nad sposobem ich zdobycia. Odczekał cierpliwie dwa lata, do śmierci stryja Wojciecha, który w międzyczasie uskładał nową fortunę, tym razem jednak tylko dla Mikołaja Ściborowica – stryjecznego brata Dersława. Trzymał ją w znacznie bezpieczniejszym miejscu, bowiem w zamku w Borysławicach i chyba nie taił, że sam Dersław nic z tych sum nie otrzyma.  

  Nie byłby jednak nasz bohater sobą gdyby pozwolił umknąć takiej okazji. Ledwo arcybiskup zamknął oczy, kiedy Dersław we wrześniu 1436 roku gwałtem zajął zamek borysławicki, dobrał się do skarbca i zajął wszystkie ruchomości, szaty i klejnoty zmarłego. Borysławickie skarby oszacowano na około dwa tysiące grzywien, z rąk Dersława wymknął się tylko legat w wysokości tysiąca grzywien, który arcybiskup złożył w depozycie u biskupa Oleśnickiego. Tym razem jednak, sprawa tak gładko nie przeszła. Pół roku później, sędziowie polubowni dokonali bowiem podziału dóbr pomiędzy Dersławem i jego braćmi rodzonymi z jednej strony a ich bratem stryjecznym Mikołajem Ściborowicem z drugiej, nakazując oddać zamek w Borysławicach temu ostatniemu a zajętą przez Dersława sumę – mówiąc najprościej – wliczono do części jemu należnej.

Po owych wyczynach głośno już było w Polsce o Dersławie. Nic więc dziwnego, że jego następna akcja wywołała wiele niepokoju wśród najwyższych kręgów rządowych. Oto bowiem w samych początkach 1438 roku Dersław zebrał liczne wojska konne i piesze, a jak pisze kronikarz „jedni utrzymywali, że miał zamiar z tym wojskiem udać się na pomoc cesarzowej Barbarze, która po śmierci cesarza Zygmunta w wielkich była kłopotach. Inni wnosili, że opanować chciał na Węgrzech albo na Śląsku pewne zamki”. Biskup Oleśnicki, żywiąc obawy czy aby dziedzic z Rytwian nie użyje wojsk w kraju i dokona zamachu stanu, skłonił młodego króla Władysława III aby ten rozkazał Dersławowi rozpuszczenie wojsk. Dziedzic na Rytwianach stanął jednak przed monarchą i przyrzekł solennie, że oddziałów swoich nie użyje na szkodę Królestwa i rzeczywiście skierował się wpierw ku Węgrom, skąd wkrótce doniesiono o jakichś polskich „mających złą wolę mącicielach pokoju”, następnie zaś w lutym uderzył na Śląsk. Szybkim i niespodziewanym marszem podszedł pod Zator „a przystawiwszy drabiny w nocy, kiedy mieszczanie bynajmniej się nie spodziewali zdrady, miasto opanował i wszystkich mieszkańców z domów powyrzucał a ich majątek zagrabił” (Jan Długosz). Czyniąc z Zatoru punkt wypadowy rozsyłał Dersław swoje wojska po całym księstwie oświęcimskim, puszczając z dymem sam Oświęcim, a nawet próbując zaatakować Namysłów i Wrocław, gdzie wysłał odpowiednio 500 i 400 konnych ludzi. 

  Dopiero, kiedy część jego wojska, wracając już z łupem z Toszku, urządziła sobie pijacką orgię w obozie pod Wojkowicami i wyrżnięta została przez Ślązaków, rozpoczął przemyśliwać o w miarę korzystnym i bezpiecznym zakończeniu owej wyprawy. Wszedł więc w układy z samym królem polskim i za tysiąc grzywien, mających mu pokryć koszty eskapady ustąpił Władysławowi z Zatoru, król zaś po jakimś czasie zwrócił go księciu Wacławowi oświęcimskiemu za cenę hołdu. Rozmach z jakim Dersław zorganizował swoją wyprawę, nasunął nawet historykom domysł, czy przypadkiem nie była to wyprawa uzgodniona z królem Władysławem III. Nic jednak na to nie wskazuje, zaś przeczą wcześniejsze obawy najbliższego otoczenia króla o cel zbierania przez Dersława wojsk. W każdym razie łupienie Śląska było ostatnim tego typu wyczynem naszego bohatera i już niebawem rzeczywiście widzimy Dersława zaangażowanego w służbie królewskiej. Służbę tę rozpoczął od urzędu starosty chełmskiego, bowiem na tym starostwie król zapisał mu obiecane tysiąc grzywien za Zator. Było to zgodne z ówczesnymi zwyczajami, władca bowiem nie wypłacał obiecanych sum bezpośrednio ze skarbca, woląc oddać w posiadanie obdarowanego jakąś królewszczyznę na tak długo nim ten nie uzyska z niej dochodów należnej mu sumy. Być może właśnie wówczas Dersław odkrył, że do znacznych pieniędzy dojść można również w służbie publicznej. Niezależnie bowiem od kolejnych awansów w hierarchii urzędniczej, odnajdujemy go wszędzie tam gdzie istniała szansa uzyskania profitów, a przecież na dobrą sprawę sposób służenia królowi nie różnił się niekiedy od dotychczas praktykowanego przez Dersława na własną rękę. O tym ostatnim przekonał się pan na Rytwianach jeszcze w tym samym 1438 roku, kiedy to w czerwcu gromady z którymi łupił Śląsk, wykorzystane zostały przez króla do oficjalnych działań na terenie Czech w sile 2 tysięcy koni, stanowiąc przednią straż polskich wojsk. 

  W 1440 roku zaopatrzony z królewskiego skarbca w odzież i konie, Dersław wyjechał na Litwę z przyszłym królem Kazimierzem Jagiellończykiem by jeszcze w tym samym roku podążyć na Węgry na wezwanie Władysława III Warneńczyka. Tam, w Budzie, otrzymał od króla liczne zapisy pieniężne, a to 200 grzywien na wsi Latynów, a to 2700 grzywien, 1360 florenów węgierskich oraz 200 florenów w złocie, przeniesionych z ziemi chełmskiej na sandomierską. Śladem sumy, która otworzyła mu karierę urzędniczą podążył wkrótce osobiście, obejmując w roku 1444 urząd starosty sandomierskiego i potem już kolejno przechodząc przez palację sieradzką (czyli urząd wojewody) pełnioną w latach 1456-60, palację sandomierską (1461-71), palację krakowską (1472-77) i wreszcie uzyskując najwyższy urząd świecki w Królestwie Polskim – kasztelanię krakowską w 1477 roku. Zmarł właśnie jako najwyższy dygnitarz przed 24 stycznia 1478 roku.

  Pomińmy już szczegółowe opisy działalności publicznej Dersława zaznaczając tylko, iż jako dostojny możnowładca, brał udział we wszystkich ważniejszych wydarzeniach. Często posłował z ramienia Kazimierza Jagiellończyka poza granice kraju (do cesarza rzymskiego i władców różnych innych krajów), brał udział w bitwach (np. z Krzyżakami w starciu pod Chojnicami w 1454 roku), wydawał z polecenia Kazimierza wyroki w sprawach bulwersujących ówczesną opinię społeczną (np. w 1463 roku w bardzo głośnej sprawie przeciwko mieszczanom krakowskim, obwinionym o zabójstwo Andrzeja Tęczyńskiego).

  Aby jednak nie ulec wrażeniu, że możny pan Dersław z Rytwian zapomniał o tym co robił w młodości, przedstawmy na zakończenie jedną drobną scenkę z jego dygnitarskiego już okresu życia. Oto rok 1457, kolejny w trwającej na północy wojny z Zakonem, nazwanej później wojną trzynastoletnią. W godzinach rannych dnia 1 maja król Kazimierz Jagiellończyk uroczyście wjechał do Gdańska, witany z wielką wspaniałością przez mieszczan a festynom, turniejom, balom (i oczywiście spotkaniom dyplomatycznym) nie było końca. Niejeden z towarzyszących królowi rycerzy polskich po raz pierwszy zetknął się wówczas ze specyfiką wielkiego portowego miasta, pełnego różnorodnych pokus. Król Kazimierz opuścił Gdańsk po pięciu tygodniach w nim pobytu i oto, po kilkunastu dniach umyślny posłaniec przywiózł ojcom miasta list od samego monarchy. Bez żadnych wstępów Kazimierz Jagiellończyk polecał w nim radzie miejskiej wykupić od właścicieli gdańskich karczem, kolejno części uzbrojenia należące do Dersława i paru jego kompanów (a przy okazji i wysokich urzędników Królestwa), którymi płacili za dostarczane rozrywki gdy skończył się im zapas posiadanych przez nich pieniędzy. Król naglił, bowiem okazało się, iż jego najbliżsi doradcy nie mają w czym stanąć do bitwy!




css templates