ewnego letniego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, dwaj gospodarze ze wsi Ryczów wracali do domu furmanką z jarmarku w Zatorze. Gdy obok dworskiego parku skręcili w boczną drogę, jeden z nich obejrzał się nagle i... zamarł. O niecałe sto metrów od siebie ujrzał jeźdźca na karym koniu. Jeździec ów, wysoki, postawny mężczyzna w sile wieku, ubrany był w ciemne bryczesy i długi ciemny surdut. Przerażony gospodarz pokazał zjawę sąsiadowi. Tamten nie zdążył się nawet przeżegnać. Zaciął konie i w panicznym strachu, nie oglądając się za siebie, pomknął w stronę wsi. Obaj bowiem nie mieli wątpliwości. Jeźdźcem, którego ujrzeli nie opodal dworskiego parku był nie kto inny, tylko dawny dziedzic, baron Błażewski. A przecież każdy we wsi wiedział, że baron od wielu już lat spoczywa w grobie.
Obaj gospodarze opowiedzieli o swej przygodzie sąsiadom. I wówczas rozwiązały się języki. Okazało się, że nie oni pierwsi widzieli zjawę barona. Inni jednak nie opowiadali o tych spotkaniach, nie chcąc narażać się na drwiny czy śmiech.
Teraz zaczęto sobie przypominać dawne wydarzenia. Starzy ludzie ze zgrozą wspominali pogrzeb dziedzica. Nie było orszaku księży, śpiewów, przemówień nad trumną. Pogrzeb odbył się po cichu, w tajemnicy, bowiem baron sam targnął się na życie.
Co było powodem owego desperackiego kroku? Czas zatarł już nieco te wydarzenia w ludzkiej pamięci, mówiło się jednak, że barona zgubiła namiętność do hazardu.
Był to koniec ubiegłego stulecia. Belle epoąue - czas kankana, złotej waluty, świata, który czuł iż jakaś epoka się kończy. Przy zielonych stolikach w Monte Carlo co noc ogromne fortuny przechodziły z rąk do rąk.
Baron Błażewski herbu Korczak bywał tam częstym gościem. Nie tylko zresztą w Monte Carlo, Baden-Baden, Bayonne, Karlsbadzie. Wszędzie tam, gdzie spotykało się międzynarodowe towarzystwo hazardzistów, spotkać też można było dziedzica z Ryczowa. Nie miał jednak szczęśliwej ręki ani przy bakaracie, ani przy ruletce. Coraz więcej długów ciążyło na ryczowskiej hipotece.
Wkrótce do pierwszej namiętności dołączyła się druga - alkohol. Bywało, baron na całe dnie zamykał się sam w pokoju, każąc podawać sobie jedynie skrzynki z wódką. Gospodarka podupadała. By ratować interesy baron wyprzedawać zaczął ziemię. Nie na wiele to się jednak zdało. Na koniec doszło do tego, że jedynymi gośćmi w ryczowskim dworze byli coraz natarczywsi wierzyciele. I oto któregoś dnia, zamknięty w swym gabinecie baron sięgnął po pistolet.
- Pamiętam ten pokój. - wspomina dawna pokojówka z ryczowskiego dworu - nigdy nie otwierano prowadzących doń drzwi, bo pani baronowa nie pozwalała. Pewnego jednak razu, gdy byliśmy sami w całym pałacu, stary lokaj zabrał mnie tam i pokazał ów pokój. Mimo iż było to już wiele lat po śmierci barona, na podłodze i na ścianach widać było ślady krwi. Czym prędzej stamtąd uciekłam...
Stary baron umierając pozostawił żonę brzemienną, wkrótce powiła chłopca, który wdał się w ojca. Wcześnie zaczął zdradzać skłonności do alkoholu i jako młody człowiek, w bezżennym stanie, bezpotomny, życie zakończył. Majątek zlicytowano. Nabył go dowódca Ósmego Pułku Ułanów Krakowskich, późniejszy dowódca Armii Kraków, generał Piasecki. Z jego to polecenia stary, wzniesiony w drugiej połowie XIX wieku dwór przebudowano. Splamiony krwią, zawsze zamknięty pokój zniknął.
Dziś w ryczowskim dworze mieszczą się biura i sklepy gminnej spółdzielni Samopomoc Chłopska. W parku wytyczono alejki i ustawiono ławeczki. Coraz mniej jest już ludzi pamiętających dramatyczne wydarzenia z ostatnich lat ubiegłego stulecia, gdy jednak ktoś dostrzeże postać mężczyzny na koniu wie, iż to trapiony przez duchy wierzycieli baron-hazardzista objeżdża swe zlicytowane włości.