ołożona w dawnej ziemi kłobuckiej niewielka miejscowość Danków, która dziś liczy kilkadziesiąt zaledwie domów, ma długą i bogatą historię. W średniowieczu prowadził tędy trakt z Krakowa do Wrocławia, a biskupi odbywali swoje synody. Był czas gdy Danków, należący wówczas do dóbr książęcych i biskupich, posiadał prawa miejskie.
Dzierżył go potem słynny z urody Hińcza z Rogowa, ten sam, który podejrzany o romans z żoną Władysława Jagiełły, królową Sonką, przesiedział lat kilka w wieży zamku w Chęcinach.
W dankowskim dworze składał kunsztowne łacińskie rymy renesansowy poeta - gorliwy arianin - Krzysztof Kobylański.
Skromny, gotycki zamek, wzniesiony w XV wieku wśród łąk nad Liswartą, rozbudował w pierwszej połowie XVII wieku w potężną warowną rezydencję, godną niedawno wzbogaconego rodu Warszyckich, kasztelan krakowski Stanisław Warszycki.
Zamek ufortyfikowany został według wszelkich zasad wojennej sztuki, oblewały go sztucznie spiętrzone wody rzeki Liswarty, dach miał kryty miedzianą blachą, a - jak chce tradycja - w oknach lśniły szyby z kryształu.
Kasztelana Warszyckiego nie zadowalało to jednak - zamierzał wznieść w odległych od Dankowa o kilka kilometrów Rębielicach Królewskich jeszcze wspanialszą rezydencję. Aby zapewnić nowemu dworzyszczu obronność, postanowił skierować w tamtą stronę wody Liswarty.
Spędzono więc z rozległych dóbr bogatego kasztelana setki chłopów, którzy kopać mieli w piaszczystym gruncie nowe koryto rzeki. Sam Warszycki osobiście doglądał robót, nie żałując kańczuga.
Budowa ta nigdy nie zastała zakończona. Przyszły lata szwedzkiego “potopu” i Warszycki nie mógł już myśleć o budowie nowego zamku - zamknięty w Dankowie starał się odeprzeć atak najeźdźców. Po śmierci okrutnego kasztelana ród Warszyckich stracił na znaczeniu. W sto lat potem, w połowie XVIII wieku, którejś burzliwej letniej nocy piorun uderzył w zamkowe zabudowania - w pożarze spłonęło główne skrzydło budowli. W pierwszej połowie XIX wieku zamek popadł ostatecznie w ruinę.
Dziś w Dankowie oglądać można już tylko resztki potężnych murów, dwie bramy połączone niegdyś ze zwodzonym mostem, ślady fos..
Liswarta zmieniła się znów w niezbyt szeroką, malowniczą rzeczkę. Na drugim jej brzegu, na wydmach porośniętych sosnowym lasem, gdzie ongi pracowali poddani Warszyckiego, podobno spotkać czasami można - w samo południe - jeźdźca w futrzanej szubie i wysokich rajtarskich butach, jadącego na pięknym, narowistym koniu. To kasztelan Warszycki - zmarły prawie przed trzema setkami lat - objeżdża swe dawne włości.
Pewnego letniego dnia, w samo południe, obok drogi do Rębielic dwie mieszkanki Dankowa zbierały szyszki. W dankowskim kościele właśnie zaczęto dzwonić na Anioł Pański, kiedy kobiety zobaczyły, że drogą przez las jedzie mężczyzna na pięknym kasztanowatym koniu. Nikt we wsi takiego nie miał. Zdziwiło je, że choć upał dawał się we znaki, mężczyzna ubrany był w futrzane okrycie, wysokie buty i rękawice. Twarz miał chudą, śniadą i włosy czarne, dłuższe niż wtedy noszono. Przejechał obok nich i skręcił w las - gdy obejrzały się za nim zdumione spostrzegły, że ani jedna gałąź nie zadrżała, a na piaszczystej drodze nie było widać śladu kopyt.
Dopiero wtedy zdjął je strach, bo przypomniały sobie opowiadania ludzi mających łąki pod lasem: ponoć kasztelan Warszycki, który za okrucieństwa, jakich dopuszczał się za życia, nie zaznał w grobie spokoju, pokutował od setek lat, ukazując się potomkom swych poddanych w lasku, na lewym brzegu Liswarty.
Tajemniczego jeźdźca widywało wielu mieszkańców wsi, pojawiał się zwykle w biały dzień - czasem w bardziej jeszcze przerażającej postaci: bez głowy. Galopował na koniu, któremu spod kopyt sypały się skry.
Przez długie lata wierzono, że wały nad Liswartą to “złe miejsca”. Nikt z mieszkańców tych okolic nie poszedłby tam wieczorem dobrowolnie. Opowiadano, że nocami dochodził stamtąd turkot, jakby jechały ciężkie wozy, a jakieś światła pojawiały się i gasły.
Ruiny zamku także nie miały dobrej sławy; powiadano, że z rozkazu Warszyckiego, który w swych dobrach utrzymywał prywatnego kata, zginęło w lochach zamkowych wielu ludzi.
Wśród ofiar kasztelana-okrutnika znaleźć się miała podobno także trzecia jego żona -Jadwiga, córka wojewody bełżyckiego.
Nieoceniony zbieracz podań i legend związanych z polskimi zamkami - Adam Amilkar Kosiński - pisze, że trzecia pani Warszycka, młodsza od swego małżonka o lat prawie czterdzieści, była wcześniej potajemnie zaręczona z młodym księciem Ottonem Schaffgotschem. Rodzice nie zezwolili na ten związek. W rok po ślubie z Warszyckim w zamku niedobranego wiekiem małżeństwa zjawił się w przebraniu Schaffgotsch i namawiać począł piękną kasztelanową, aby uciekła z nim od starego męża.
Zausznicy kasztelana podsłuchali rozmowę, a rozgniewany Warszycki ukarał zakochanych, wysadzając w powietrze skrzydło zamku, w którym znajdowali się Schaffgotsch i kasztelanowa. Oboje oczywiście zginęli.
Wieczorem i nocą, w pobliżu zamku i plebani, na placu obok szesnastowiecznego, a przebudowanego za czasów Warszyckiego kościoła, wielu mieszkańców wsi widywało zjawę szlachcica w kontuszu, z szablą u boku...