śród kazimierzowskich warowni, rozrzuconych w jurajskim krajobrazie na dawnej granicy Polski i cesarskiego Śląska, które jakże pięknie nazwano Orlimi Gniazdami, ruiny dwu zamków szczególnie na tę właśnie nazwę zasłużyły. Uczepione wierzchołków stromych wapiennych skał, odległe od siebie o niecałe półtora kilometra, niby klamrą spięte ostrym, skalistym grzbietem, tworzą widok doprawdy niezapomniany.
Zamek w Bobolicach wzniósł król Kazimierz Wielki, zamek w Mirowie był rycerską stanicą rodu Lisów z pobliskich Koziegłów. Odmiennie też potoczyły się ich dalsze losy. Następca Kazimierza, Ludwik Węgierski, oddał Bobolice swemu siostrzeńcowi i sojusznikowi Władysławowi Opolczykowi, od którego zbrojnie w 13% roku odbierać zamek musiał Władysław Jagiełło. Od tego czasu zamek bobolicki pozostawał w ręku królewskim i zarządzali nim mianowani przez władcę starostowie. Zniszczony przez Szwedów w 1657 roku, od początku XVIII wieku stojący pustką, popadł ostatecznie w ruinę.
Zamek mirowski natomiast, który w połowie wieku XV sprzedany został Piotrowi z Bnina, w roku 1489 przeszedł w ręce możnego rodu Myszkowskich. Myszkowscy rozbudowali zamek, zmieniając go w renesansową rezydencję. Później zamek przechodził kolejno w ręce Korycińskich, Męcińskich, wreszcie w roku 1787 został opuszczony i popadł w ruinę.
Przez wieki jednak w obu zamkach toczyło się życie. W jednym rezydowali królewscy starostowie, w drugim możnowładcy. Wiele krąży w okolicy opowieści i legend o swarach, kłótniach, a nawet krwawych walkach między panami obu zamków, ale bywały też okresy, gdy oba “orle gniazda” łączyły nici braterskiej wręcz przyjaźni. Uporczywie powraca też legenda o podziemnym przejściu łączącym obie warownie. Dotychczas jednak na ślad takiego przejścia nie natrafiono.
Niezwykła jest także opowieść, którą dziś jeszcze, choć w ubarwionej legendą wersji, usłyszeć można od co starszych mieszkańców okolicznych wiosek. Przytoczył ją w całości nasz znakomity poprzednik - tropiący w połowie ubiegłego stulecia dziwy i zjawy polskich zamków - Adam Amilkar Kosiński. Nie ma powodu by mu nie wierzyć. Władający nie gorzej piórem niż szablą hrabia Adam Amilkar pisał:
(...) Jak każda ruina zamkowa i ruiny Bobolic i Mirowa mają swoje zaklęte skarby i duchy, skarbów nikt nie widział, lecz duchy raczą się pokazywać od czasu do czasu.
W Bobolicach widmo miejscowe występuje w postaci niewiasty młodej i pięknej, lecz bladej i biało ubranej, dlatego też wieśniacy okoliczni dali jej nazwisko “bladej kobiety” i co noc słyszeć mają jej skargi, jęki i płacze.
Nie żadna przecież zbrodnia jest przyczyną tego pośmiertnego tułactwa niewiasty, znajdziesz dotąd w okolicy starców pamiętających jej byt ziemski, wszyscy jednogłośnie przyznają że była dobrą, cnotliwą i pobożną (...)
W rzeczy samej, doczesne dzieje ukazującej się w widmowej postaci pani bobolickiego zamku układały się nad wyraz nieszczęśliwie. Jako osiemnastoletnia panienka, wbrew swej woli wydana została za mąż za człowieka lat ponad sześćdziesięciu, złamanego, jak pisze Adam Amilkar: (...) więcej jeszcze niż wiekiem wypadkami burzliwie spędzonej młodości. Rozczarowany do świata zamknął się wraz z młodziutką żoną w chylącym się już ku ruinie zanikowi. Młoda hrabina znalazła jednak pociechę w macierzyństwie. Wkrótce przyszedł na świat pierworodny syn, który otrzymał imię Ludwik; w ciągu trzech lat na świat przychodzi jeszcze dwoje dzieci.
Po pięciu latach małżeństwa stary hrabia umarł zostawiając testament, którym majątek zapisał dzieciom, gdyby jednak umarły, całą sukcesję dziedziczyć miała wdowa. Uroda, a także majątek młodej hrabiny przyciągać zaczęły licznych
konkurentów do jej ręki, ona jednak wszystkich grzecznie acz stanowczo odprawiała, poświęcając się całkowicie wychowaniu dzieci.
Niestety, dotknęło ją wielkie nieszczęście - śmierć zabrała dwoje młodszych. Cios ten sprawił, iż z jeszcze większą troską czuwała nad ukochanym pierworodnym Ludwikiem, posuwając swą miłość macierzyńską do granic niemalże namiętności. Ale i tutaj czekał ją straszliwy cios. Oto krewni jej męża oskarżyli ją w sądzie o świadome przyczynienie się do śmierci dwojga młodszych dzieci, a twierdząc, że podobny los spotkać może najstarszego, zażądali oddania go sobie pod opiekę.
Wyobrazić sobie można, czym oskarżenie takie było dla matki, która całe swe życie poświęciła dziecku. Nie próbowała się jednak bronić. Duma nie pozwalała jej na to. Jak pisze Amilkar Kosiński:
(..J Cierpkie, straszne było przecież odtąd jej życie, zamknąwszy się w swym starożytnym zamku opuścić go ara na krok, z nikim nie chciała się widzieć, dni jej upływały we łzach, noce w bezsenności, jedną rozkoszą było przebywanie w izbie zamieszkałej niegdyś przez pierworodnego, bawienie się pozostałymi po nim sprzętami, poglądnie na jego portret. W innych chwilach przechadzała się po obszernych komnatach gmachu, lub stojąc w oknie, piękne, zalane łzami oczy zwracała na drogę ku Krakowi wiodącą, którą uwięziono jej syna...
Z czasem jednak rozdzielona ze swym najdroższym dzieckiem matka zdradzać zaczęła niezwykły dar. Oto potrafiła ona odgadywać co dzieje się z jej synem, ba widziała go przy nauce, zabawie lub w chorobie. Ale ten właśnie cudowny dar jasnowidzenia stał się przyczyną jej śmierci. Zobaczyła bowiem rzecz straszną. Jej ukochany Ludwik, pozostawiony przez niedbałego lokaja bez opieki, utonął w głębokim stawie.
W tejże samej chwili matka straciła przytomność, której już nigdy nie odzyskała. Umęczone serce me wytrzymało strasznego bólu (...)
Od tego czasu duch bladej kobiety pokazuje się w zamkowych ruinach. Nie jest to jednak duch straszny. W myśl powszechnego przekonania przynosi on szczęście temu, kto go ujrzy. Taki właśnie niezwykły przypadek podaje w swej relacji Amiklar Kosiński:
(...) W nieszczęsnym 1831 roku, w czasie panującej cholery, przyszła do miejscowej karczemki jakaś ciężarna żebraczka, osłabiona wyraźnie nie tylko podróżą lecz i cierpieniem. Że przesąd ludu obwiniał szczególniej tułających się po kraju żebraków o roznoszenie zajadłej choroby, nie zważając na prośby o przytułek chorej, gospodarz karczmy wydalił ją z domu. Nieszczęśliwa, w podobny sposób odpychana z każdej chaty, zaszła w ruiny zamku.
Co się tam z mą działo, Bóg jeden wie; w parę dopiero tygodni jakiś chłopak późno w nocy przechodząc koło ruiny, usłyszał kwilenie dziecka, zdziwiony, coby to znaczyło, wdrapał się na górę lecz prędko zbiegł z niej z niesłychaną a dziwną wiadomość przyniósł do wioski.
Widział bladą kobietę, jak ta w jednej z ruderowanych komnat tuliła drobne dziecię i podawała mu piersi.
Nazajutrz, co było mieszkańców we wsi, zeszli do ruin i rzeczywiście gdy nie znaleźli ducha, to małe, tygodniowe mniej więcej dziecko, żałośnie kwilące, a spoczywające na trupie żebraczki, przed kilkunastu dniami widzianej w karczmie.
Ta zaś niewiasta, po trupie miarkując, już od dni kilku musiała rozstać się z życiem.
Czymże po jej zgonie żywiło się dziecko? A znaleziono jeśli nie zupełnie hoże to zdrowe!
Zaiste, są rzeczy o których ani się śniło filozofom naszym i takie, których żaden z nich zrozumieć, odgadnąć i wytłumaczyć, mimo swego rozumu i nauki nie potrafi (...)