Fora ze dwora

Jak panowie szlachta naprawdę mieszkali

 
Nie należy ulegać sugestiom kronikarzy szlacheckiej przeszłości, a tym bardziej malarzy przedstawiających modelowy dworek szlachecki. „Biały prostokąt wśród kwietnych rabatów, ganek na kolumienkach i wielki grzyb łamanego gontowego dachu” – wszystko to pojawia się dopiero u schyłku dawnej Rzeczypospolitej. Przedtem i potem dwór był niczym ul, do którego dodawano w miarę potrzeb kolejne komórki.

Kultura szlachecka była w Polsce XVI–XVIII stulecia cywilizacją bez alternatywy. W przeciwieństwie do zachodu Europy nie zdołano u nas wykształcić atrakcyjnych wzorców, które mogłyby konkurować z tymi, jakie płynęły z dworów i dworków magnackich oraz królewskich rezydencji.

Mieszczaństwo było na to zbyt słabe, zdominowane przez element etnicznie obcy w postaci Niemców (Prusy Królewskie) i Żydów, rozsianych po całej tak rozległej terytorialnie Rzeczypospolitej. Natomiast szlachta stanowiła znaczniejszą procentowo część ludności niż w innych krajach Europy. W XVIII w. na 100 jej mieszkańców przypadało zaledwie 3 do 4 przedstawicieli tego stanu, gdy tymczasem w państwie polsko-litewskim było ich odpowiednio 8–10 (w Hiszpanii było 6,5 proc. szlachty, ale we Francji – poza Bretanią – zaledwie 1 proc., w Rosji 2 proc., na Węgrzech zaś 4 proc.).

Gość w dom

Szlachty było dużo, nawet bardzo dużo, ale i różnice wśród tej warstwy pozostawały ogromne. W teorii korzystała ona z tych samych praw i przywilejów (posłowanie na sejm, prawo obioru króla przez cały naród szlachecki). W praktyce – szlachcica, który musiał własnoręcznie, przy pomocy najbliższej rodziny i kilku służebnych chłopów uprawiać własną rolę, dzieliła przepaść od magnata posiadającego nieraz po kilkaset wsi i kilkadziesiąt miasteczek.

Dworki szlacheckie różniły się zatem zasadniczo od zamków magnackich. Ale przecież jedne i drugie nie zamykały swoich wrót przed gośćmi. Inaczej oczywiście bywało na południowo-wschodnich kresach Rzeczypospolitej, stale narażonych na najazdy tatarskich czambułów. W warunkach braku wielkich miast nieuchronny był tryumf kultury wiejskiej, rustykalnej. Przy małej liczbie wygodnych zajazdów i karczm, dwory i dworki musiały zastępować dzisiejsze hotele oraz restauracje.

Gościa, zwłaszcza gdy przybywał po ukończeniu prac polowych, witano z otwartymi ramionami. Czasu było wówczas w bród, a podejmowanie jadłem oraz napojem nie stanowiło problemu, skoro żywność czy alkohol produkowano we własnych dobrach. Stąd też historycy piszący o ksenofobii jako zjawisku, które rozwija się na skalę masową po wojnach z połowy XVII w., ze zdziwieniem odnotowują fakt, iż cudzoziemca przyjmowano w dworach i dworkach nie mniej serdecznie niż poprzednio. Nie cierpiąc przy tym obcych, przebywających na królewskim dworze.

Jak dobrze mieć sąsiada

Badacze mówią o Rzeczypospolitej XVI–XVIII w. jako o państwie wielkich i małych sąsiedztw. Od dworu do dworu jeżdżono w celach towarzyskich i politycznych (agitacja za wyborami posłów na sejmiki i sejmy). Jeździli przeważnie mężczyźni, kobietom przystawało raczej siedzenie w domu: stąd też mężczyźni stroili się bardziej i kosztowniej od żon czy córek.

Jeśli ziemianie wracali ze zwycięskich wypraw, to przywozili z nich bogate łupy. Ponieważ zaś wojny dość często toczono ze światem Wschodu, Turkami i Tatarami, to zdobycze – kilimy i kobierce, broń czy szaty – wpływały na orientalizację kultury staropolskiej. Najwybitniejszy pamiętnikarz Polski przedrozbiorowej Jan Chryzostom Pasek notuje, iż syn wracający z jednej z takich wypraw wjechał do dworku ojca przebrany po turecku i na wielbłądzie, co przyprawiło biednego rodzica o atak serca. Mniemał bowiem, iż rycerze spod znaku półksiężyca najechali jego siedzibę.

Nie tylko bliskie kontakty z Orientem wyróżniały siedziby polskich ziemian na tle ogólnoeuropejskim. Od takiej Francji czy Hiszpanii wyodrębniał je brak własnego Wersalu, Eskorialu lub Windsoru. Przez cały XVII i XVIII w. Warszawa odbywa ciernistą, mozolną i nie pozbawioną przeszkód drogę do stołeczności. Stąd też wspaniałość królewskich rezydencji w faktycznej stolicy państwa, jak również w Krakowie, bywała przyćmiewana przez przepych bijący z pałaców Radziwiłłów, Opalińskich czy Sapiehów. Starają się je naśladować, w miarę posiadanych możliwości finansowych, dwory i dworki szlacheckie. Te zaś znajdują wdzięcznych i pojętnych imitatorów w chatach co zamożniejszych chłopów. Do lamusa legend historycznych odłożyliśmy już dawno opowieść o zasadniczej i nieprzekraczalnej granicy, jaka miała dzielić kulturę szlachecką od ludowej.

Wystarczy przypomnieć, iż słynne skrzynie malowane, które na przełomie XIX i XX w. uważano za jeden z typowych produktów sztuki ludowej, stanowiły aż do połowy XVII stulecia część wyposażenia dworu szlacheckiego. Krzesło renesansowe zamieniło się zaś w zydel chłopski. To samo da się powiedzieć o strojach służby dworskiej: pańskie szaty były donoszone, a później naśladowane po chatach. Kultura ziemiańska wpływała w znacznym stopniu na kształtowanie się piśmiennictwa ludowego, zwłaszcza jeśli chodzi o pieśni gminne, fraszki czy opowieści o świętych pańskich. Rolę pośrednika odgrywał tu folklor szlachecki oparty – podobnie jak i chłopski – na anonimowości utworu oraz rozpowszechniany w znacznym stopniu za pomocą żywego słowa.

Pięknie ułożony stos paliwa

O wiele częściej aniżeli w innych krajach ulegały polskie siedziby zniszczeniu. Ksawery Pruszyński wyjaśniał Anglikom w 1941 r., że jego dom rodzinny najpierw spalili kozacy w okresie powstania kościuszkowskiego, następny dom zburzyła artyleria rosyjska w 1915 r., wreszcie, kamienica warszawska, do której on sam przeniósł się z resztą ocalałych obrazów i mebli, spłonęła we wrześniu 1939 r. „Wasi i nasi przodkowie byli wierni swemu królowi, zbierali pamiątki swych łowów, czynów wojennych i zamiłowań. Ale wam było dane to wszystko zachować i jeszcze pomnażać. A nam tylko tracić. Wasze domy trawił pożar raz na trzy stulecia. Nasze co jedno pokolenie. Was ochraniało morze. Do nas wiodły pola szerokie. Nasz los waszemu nierówny”.

Nie sposób spędzać całą winę li tylko na obce wojska. Dworki i dwory często płonęły, bo były budowane wyłącznie z drewna, co tak bardzo dziwiło przybyszy z Francji, Anglii lub Niderlandów, gdzie budownictwo po dawnemu opierało się na kamieniu. Nic dziwnego, że już u schyłku XVI stulecia nuncjusz papieski Malaspina przebywając w jednej z takich rezydencji wyraził się dowcipnie, iż „nigdy w życiu nie widział tak pięknie ułożonego stosu paliwa”. W przeszło sto lat później jeden z publicystów szlacheckich skarży się, że „z pałaców i zamków tak wiele pustkami stoi, a ich dziedzice wolą pod snopkami czasem mieszkać niż pałac konserwować”.

Przeciętna siedziba ziemiańska nie wyglądała na pewno tak, jak ją przedstawiają tak popularne dziś albumy, ukazujące wnętrza siedzib szlacheckich, odrestaurowane i zamieszkane przez czołowych przedstawicieli naszej kultury. Nie wyglądały zapewne i tak, jak dziś prezentują się niektóre starannie odrestaurowane rezydencje magnackie, często przekształcane w muzea lub siedziby fundacji czy innych instytucji.

Orszak mieszkańców

Gdybyśmy z naszej literatury usunęli pisarzy pochodzenia szlacheckiego, to aż do naszego stulecia jej dzieje skurczyłyby się do niewielkiej książeczki. Podobne rezultaty przyniosłoby wycofanie z niej książek, których akcja rozgrywa się we dworach, od „Pana Tadeusza” poczynając, a na „Warszawiance” Wyspiańskiego kończąc. Zwłaszcza w literaturze XIX stulecia były one przedstawiane jako centra polszczyzny i krynice moralnej prawości. W ich to atmosferze nawet ludzie zbłąkani i cyniczni przeżywali zbawczy wstrząs, umożliwiający im powrót na drogę narodowej służby. Wpływać miał na to zarówno sam urok miejsca, jak i postawa mieszkańców.

Na ich czele stał przede wszystkim pan dworku, zazwyczaj były uczestnik walk o niepodległość, mający u boku starego sługę i byłego współtowarzysza dawnych bojów. Na nieco dalszym planie ukazywano panienkę, „dziewczę z polskiego dworku”, służącą z oddaniem sprawie narodowej i katolicyzmowi. Schemat ten, ośmieszony poniekąd w powieściach Mniszkówny, stanowił nieodzowny element twórczości literackiej tak popularnej po dziś dzień pisarki, jaką była Maria Rodziewiczówna. Powielały go też z powodzeniem filmy polskie okresu międzywojennego (1918–1939). Oglądały i oglądają je nadal z rozrzewnieniem szerokie zastępy widzów nawet tych, których przodkowie mieszkali w tak zwanych czworakach (pomieszczeniach dla służby folwarcznej), gdzie warunki bytu bywały wręcz opłakane.

Szlachcic zrósł się nieodłącznie z dworem, tym się też Polacy starali zaimponować na emigracji cudzoziemcom, pokazując im niekiedy (tak przynajmniej twierdzi Melchior Wańkowicz) fotografię Belwederu jako swojej rodowej siedziby. Mało kto chce pamiętać, że nie pozostała w dworkach cała masa wysadzonych z siodła (że odwołamy się do tytułu słynnej swego czasu powieści Adolfa Sygietyńskiego). Została ona wyrzucona na bruk, gdzie już przedtem znalazło się sporo zdeklasowanej szlachty, zwanej pogardliwie brukowcami. Bez takiej właśnie szlachty (oraz potomków żydowskiej burżuazji) nie rozwinąłby się zapewne w Polsce ruch socjalistyczny. Z dworku wyszły osoby, które wywarły duży wpływ na dzieje Polski XX stulecia, jak Józef Piłsudski czy Wojciech Jaruzelski. Tam właśnie stały kolebki nie tylko konserwatywnych patriotów, ale i przyszłych rewolucjonistów, którzy pragnęli zetrzeć z powierzchni ziemi budynki, w których rodzili się ich przodkowie. Z dworku też wywodził się Feliks Dzierżyński oraz jego bezpośredni zastępca na stanowisku szefa radzieckich służb bezpieczeństwa Wiesław Mienżińskij (Menżyński).

Jeśli zgodzimy się z tezą, iż cały wiek XVI i XVIII pozostawały pod znakiem walki drobnej i średniej szlachty z magnaterią, to można by rzec, że Dzierżyński doprowadził tę walkę do końca, kierując likwidacją znacznej części rosyjskiej (i nie tylko rosyjskiej) magnaterii. Przy okazji zaś dostało się i ziemiańskim rezydencjom. One to zresztą wyznaczały na dalekich Kresach Wschodnich najdalsze ślady zasięgu kultury polskiej (i europejskiej).

Janusz Tazbir